A little bit crazy crocheting lady

A little bit crazy crocheting lady

sobota, 21 lipca 2012

Nie było mnie...!?


Oj było! I to bardzo. Tylko trochę gdzie indziej. Nie szkodzi. A nawet bardzo pomaga takie zniknięcie i wszystkim tego życzę.

Przemieściłam się w przestrzeni o jakieś 7 391 km. W linii prostej oczywiście. I to z całą czteroosobową rodziną. Jak to wspaniale! Pyk i jest się taki kawał od domu. Wystarczy – bagatela – jakieś 5 – 6 tysięcy złotych i jest się w świecie, który stoi na głowie. Kiedy normalny człowiek poszedłby spać, każą zwiedzać. Kiedy coś byś człowieku zjadł, to wszyscy inni idą spać. W telewizji prognoza pogody niewiele ci powie, bo do cholery czy 100 stopni faranhaita to ciepło czy zimno? A najgorsze, że ładowarkę do telefonu to można sobie wsadzić najwyżej do nosa. Ale poza tym.... Wspaniale!

Najbardziej lubiłam... No właśnie – nie bardzo wiem co wybrać...
Amerykańska prowincja i miasteczka jak z westernu, piękne rancza, wspaniałe czerwone stodoły (red barn). Mili, uprzejmi i zawsze uśmiechnięci ludzie z początku razili i wydawało się, że to dziwactwo, że nienaturalne, ale człowiek się szybko przyzwyczaił i przestał reagować alergicznie.







Jazda kolejką do Down Town. Ludzie wsiadają i wysiadają. Płyną jak kolorowa rzeka, a każdy inny z wyglądu, choć z zachowania identyczny. Każdy podąża swoją drogą. Pojawia się na kilka przystanków i znika po cichu. Chińczycy, Meksykanie, Afroamerykanie. Biali, czerwoni, żółci i czarni. Lubiłam się im dyskretnie przyglądać. Jaka piękna, cudowna różnorodność skór, włosów oczu. I nie wiem czemu, wśród wielu przeciętnych białych ludzi zawsze potrafiłam wyszukać Polaków. Nie umiem powiedzieć, co tak charakterystycznego jest w nas. Nawet nie chcę. Ale po jakimś czasie stałam się tak pewna swoich umiejętności, że od razu waliłam tekstem po polsku i jakoś zawsze mi się udawało.

Spacer po centrum Chicago. Down Town. Millenium Park. W mieście, gdzie cena za metr kwadratowy (stopę kwadratową – co za dziwactwo!) kosztuje majątek, władze inwestują hektary najcenniejszego terenu w zieleninę. Zamiast miotać się po całym mieście w poszukiwaniu kolejnych atrakcji turystycznych można sobie posiedzieć przy fontannie na ławeczce i obserwować piękną architekturę, fale ludzi przepływających obok, statki na prawdziwie błękitnym jeziorze i przede wszystkim piękną roślinność projektowaną przez najlepszych architektów zieleni. Po prostu chłonąć to miejskie specyficzne życie. Choć jestem tylko bidnym urzędnikiem gminnym, to czułam się dobrze wśród ludzi wychodzących na lancz z chicagowskiego magistratu, ubranych obowiązkowo na czarno-biało z teczką w jednej i kawą starbucks (obrzydliwość !) w drugiej ręce. Siedziałam sobie i uśmiechałam się a oni uśmiechali się do mnie i mam wrażenie, nie wiedzieli, że dzieli nas tak wiele.









Dzieciaki zniosły podróż znakomicie! Lepiej niż myślałam. Lepiej niż ja! A zmianę czasu po prostu zignorowały.

Przyleciałam do USA 4 marca. McHenry przywitało nas pięknie.

A zaraz potem tak


W tak pięknych okolicznościach przyrody po prostu nie wypadało czegoś nie stworzyć. No i się zaczęło:



Mój pierwszy crackle:


2 komentarze:

  1. No cóż, nie należy ludziom zazdrościć, ale ja ci zazdroszczę tej podróży;) Pięknie wszystko opisałaś:) Piękne zdjęcia:) Firaneczki cudne powstały:) Zegar też mi się bardzo podoba:)
    Pozdrawiam Cię serdecznie:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Och, tyle wrażeń, że nie wiadomo na czym wyobraźnię zawiesić... Tylko pozazdrościć można... A z frontu robótkowego - zazdroszczę szczególnie cudnych firanek, które pragnęłabym mieć w postaci obrusa na stole :))))

    OdpowiedzUsuń